Pierwsze moje spotkanie z gps miało miejsce dosć dawno temu. Pracując jako instruktor na obozie żeglarskim w Pucku wraz z dwoma kolegami postanowiliśmy zrobić sobie mały rejs do Gdyni. Korzystając z okazji, że kursanci mieli niedzielę wolną od zajęć, w sobotę po południu wzięliśmy łodkę. Tak naprawdę dla nas był to rejs szkoleniowy. Nasz jacht był pierwszym w ośrodku z zainstalowanym odbiornikiem gps. Naszym zadaniem była nauka obsługi tego "cuda". W porównaniu z dzisiejszymi, był to bardzo prymitywny sprzęt. Dośc duże pudło z małym, trochę tylko większym niż w zegarku, wyświetlaczem. Jedyne wskazanie jakie można było otrzymać to pozycja - długość i szerokość geograficzna. Tak naprawdę nauka obsługi ograniczała się do tego, żeby wiedzieć który przycisk nacisnąć, by sprzęt po paru sekundach wyświetlił bieżącą pozycję. Następnie tę pozycję należało nanieść na tradycyjną mapę morską. Dla nas był to istotny postęp w nawigacji. Przede wszystkim nie trzeba już było robić namiarów oraz pozwalał wyeliminować uciążliwą i obarczoną sporymi błędami nawigację zliczeniową.Ponieważ droga z Pucka do Gdyni wiedzie wzdłuż brzegu i praktycznie żadnej nawigacji prowadzić nie trzeba, więc nawet się ucieszyliśmy, że się zamgliło i widoczność spadła do kilkuset metrów, co gwarantowało konieczność prowadzenia nawigacji. Na szczęście nie przestał wiać wiatr choć jego siła znacznie osłabła.Niedługo po wyjściu z portu okazało się, że mgła gęstnieje i nawet nieodległy brzeg stał się niewidoczny. Chcąc nie chcąc byliśmy zdani na gps. Bardzo nas bawiło odczytywanie kolejnych pozycji i nanoszenie ich na mapę. Układały się wzdłuż jednej linii w kierunku boi "GŁ" oznaczającej "Głębinkę", sztuczny przekop przez Rybitwią mieliznę. Mgła gęstniała coraz bardziej. Jeden z kolegów poszedł na dziób, by pełnić funkcję oka. Zza steru ledwo go było widać. On zresztą też niewiele widział, ale ponieważ wiało coraz słabiej i płynęliśmy naprawdę wolno, więc zdecydowaliśmy sie kontynuować rejs. Gdy kropki na mapie zbliżyły się do "GŁ" zaczęliśmy się trochę niepokoić. Z nieokreślonych kierunków dobiegały nas co jakiś czas odgłosy silników łodzi rybackich. We mgle bardzo trudno jest określiś skąd dobiega głos. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Przez dośc długi czas słyszelimy odgłos silnika. Wydawało się ze płynie kursem równoległym z prawej burty. Po jakimś czasie, jakieś 10-15 metrów za naszą rufą przepłynęła łódź rybacka, pozostawiając za sobą fale, które rozkołysały nasz jacht. Widzieliśmy ich jedynie jako ciemny cień przepływający wolno za nami. To znaczy widziałem ja, oraz kolega, który siedział ze mną w kokpicie. Nasze "oko" nic nie widziało. Jedyne co się zgadzało to to, że nadpłynęli z prawej strony. Zwiększając czujność zbliżaliśmy się do Głębinki. Będąc już blisko - jak wynikało ze wskazań gps - wytężaliśmy wzrok by nie przegapic boi. Cały czas jednak liczyliśmy się z tym, że możemy boję minąć i jej nie zauważyć. Najbardziej jednak baliśmy się tego, że możemy ją minąć na tyle daleko, że po pierwsze jej nie zauważymy, a po drugie nie trafimy na przekop i utkniemy na mieliźnie. Najpierw jednak boję usłyszeliśmy. Jest (a może był wtedy) zamocowany na niej dzwon, który dzwonił pod wpływem falowania. Nie mogąc się zorientować, skąd dochodzi dźwięk, płynęliśmy dalej. Po kilku minutach ujrzeliśmy po lewej burcie przesuwający się wolno kształt boi. Była na tyle blisko, że widzieliśmy dzwon na jej szczycie oraz siedzące na niej ptaki. Nie mogliśmy jednak dojść do porozumienia, czy to mewy, czy rybitwy. Za Głębinką już było lepiej. Co prawda warunki się nie poprawił, ale wg mapy wynikało, że do portu w Gdyni nie ma już żadnych niebezpieczeństw. Pod wieczór dotarliśmy w pobliże portu. Tak w każdym razie wynikało ze wskazań na ekranie. Aby dopłynąć do basenu jachtowego musieliśmy przeciąć główny tor wejściowy do gdyskiego portu. Nie dość, że było mgliście to zaczęło się robić ciemno. Nadając prawie bez przerwy sygnały rożkiem mgłowym mieliśmy nadzieję, że nie staranuje nas jakiś kontenerowiec. I wtedy zaczęły się schody! Do tej pory punkty odczytywane z gps układały się zgodnie z kursem, wg którego płynęliśmy. Teraz maszyna zwariowała! Kolejne odczyty, w odstępach parosekundowych, dawały pozycje oddalone od siebie nawet o 200-300 metrów. Obleciał nas strach nie na żarty. Postanowiliśmy rzucić kotwicę. Odpłynęliśmy jeszcze trochę na południe od ostatniej pozycji, która wydawała się poprawna i rzuciliśmy kotwicę. Baliśmy się by nie stanąć na torze opodejściowym, ale było na tyle płytko, że miejsce wydawało się bezpieczne. Ustaliwszy kolejność wacht kotwicznych postanowiliśmy zaczekać do rana. Co prawda w nocy i we mgle i tak nie zauważyibyśmy, czy kotwica dobrze trzyma. Objąłem pierwszą wachtę i po jej zdaniu położyłem się spać. W półśnie dotrwałem do rana. Trochę z nerwów, a trochę z powodu ciągłych sygnałów nadawanych rożkiem przez kolegów na wachcie. Na dobre przysnąłem dopiero nad ranem. Gdy się obudziłem było dość wcześnie, słonecznie i już gorąco. Wyszedłem na zewnątrz i serce zamarło mi w piersiach. Wiał północno-wschodni wiatr i nasz jacht stał rufą do falochrou. Widziałem go w odległości ok. 20-30 metrów. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak niebezpieczna była nasza wyprawa i jak źle mogła się skończyć. Ta przygoda nauczyła mnie respektu przed siłami natury i bardzo dużo rezerwy wobec "cudów techniki".